Archive | Naszym zdaniem

„My Żywczacy między sobą się znamy.”

W styczniu 2015 roku żywiecki Klub Gazety Polskiej zwrócił się do pana Przewodniczącego Rady Miasta Krzysztofa Grenia z wnioskiem o odebranie Medalu za zasługi dla miasta Żywca panu Andrzejowi Gduli.

Wniosek podparto argumentami, które uzasadniły taką decyzję. Wśród wymienionych „zasług” zasłużonego jedną z najważniejszych było pełnienie wysokich funkcji państwowych i partyjnych w czasach reżimu komunistycznego. Pan Andrzej Gdula był zastępcą Ministra Spraw Wewnętrznych, gen. Czesława Kiszczaka. Tylko ten jeden fakt poważnie dyskwalifikuje go do posiadania jakiegokolwiek odznaczenia honorowego na terenie RP. W momencie nadawania Medalu za Zasługi panu Andrzejowi Gduli (12.10.2005-Protokół Komisji Miejskiej) w laudacji na cześć osoby odznaczonej pan burmistrz Antoni Szlagor zachwalał zasługi, patriotyzm i prawicowe poglądy lewicowego działacza partyjnego. Stwierdził tu cytuję „że zadał sobie trudu, ponieważ pan Gdula też jest Żywczakiem z krwi i kości i my żywczacy między sobą się znamy.” „W to akurat nie wątpimy, bo widzieliśmy efekty tych działań, jednak nie możemy się zgodzić na to, by osoby o takiej przeszłości były honorowane w ten sposób. Sądzimy, że jest wielu szlachetnych obywateli, którzy naprawdę na takie odznaczenie i honory publiczne zasługują.”-mówił jeden z członków klubu. Niestety dnia 26 stycznia 2015 Przewodniczący Rady Miejskiej pan Krzysztof Greń poinformował Klub Gazety Polskiej, że odebranie Medalu za Zasługi dla Miasta Żywca panu Andrzejowi Gduli nie jest możliwe z uwagi na brak przepisów prawa ustanawiających instytucją raczonego medalu.

zdjęcie: na środku burmistrz A. Szlagor. Po jego lewej stronie A. Gdula

źródło: zdjęcie PZŁ

Napisano wNaszym zdaniem6 komentarzy

„Nowosądecka Policyjna Republika Ludowa” … czyli kto, po co i czego broni?

Dzisiaj w nowosądeckim Sądzie Rejonowym będzie sądzony już właściwie 17-letni chłopak, który wraz ze swoim ojcem brał udział 27 września 2014 r. w współorganizowanym przeze mnie, legalnym wiecu na Al. Wolności w Nowym Sączu, w czasie którego domagaliśmy się wykonania uchwały tamtejszej rady miasta z 1992 roku o rozbiórce komunistycznego, prorosyjskiego monumentu. Muszę oznajmić publicznie, że Urząd Miasta w Nowym Sączu wycofał się z wszelkich roszczeń wobec uczestników na podstawie porozumienia, które zostało zawarte przez środowiska patriotyczne z wiceprezydentem tego miasta Jerzym Gwiżdżem. Z komunistycznego straszydła skuto też symbole totalitarne. Kopię tego formalnego wycofania roszczeń przekazuję mediom aby każdy mógł sprawdzić, że przestępstwo zdewastowania mienia ściga się na wniosek pokrzywdzonego. Chyba, że ambasada Federacji Rosyjskiej taki wniosek złożyła, a wymiar sprawiedliwości i organa ścigania w Nowym Sączu podjęły się realizacji takich zaleceń „Wielkiego Brata”.

Tymczasem również mi przedstawiono kilka zarzutów w sprawie wiecu z 27 września 2014 r. Są równie groteskowe, m.in. przewodzenie wiecowi wyborczemu, jego zwołanie ale i „głośne śpiewy” zakłócające „porządek publiczny”. To oczywiście zostanie obalone w widowiskowym, publicznym procesie. Jednak „wniosek” nowosądeckiej policji jest opatrzony pieczęcią postawioną „do góry nogami”, co jest po prostu skandalicznym przykładem braku szacunku dla najważniejszego symbolu narodowego. Same przeszkadzające policji „głośne śpiewy”, a to polskie patriotyczne pieśni to tylko pokłosie tego, jak policja z tego miasta traktuje obywateli i ich prawa.

Niedawno rosyjski „Kanał 5” przekonywał, że czołgi Putina mogą być w Warszawie w ciągu 24 godzin. Szczeciński sąd nałożył na Roberta Knutha, profesora Akademii Sztuki grzywnę za to, że ten w marcu ubiegłego roku wywiesił na stojącym na pl. Żołnierza Polskiego rosyjskim monumencie dwie płachty z napisem „Peace”. Do tego w najbliższą niedzielę, czyli 15 lutego, do Pieniężna znów chcą przyjechać Rosjanie. Planowana wizyta jest związana z 70. rocznicą śmierci generała Armii Czerwonej – Iwana Czerniachowskiego. W uroczystościach ku czci kata żołnierzy AK ma wziąć udział ambasador Federacji Rosyjskiej w Polsce. Policja zamierza chronić ten putinowski spektakl i to w dzień po kolejnej rocznicy utworzenia Armii Krajowej.

W tej sytuacji przypominam, że polski MSZ ani Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa nie posiadają oryginału polskiego załącznika do umowy b. ministra spraw zagranicznych Andrzeja Olechowskiego, który przyznał, że był komunistycznym agentem, z jego rosyjskim odpowiednikiem z 1994 roku, na mocy której rzekomo są chronione rosyjskie, totalitarne pamiątki na naszym terytorium. Sam tryb wprowadzenia umowy międzynarodowej bez zgody polskiego parlamentu budzi zdziwienie. Jeśli jednak uznać zapisy tej umowy za obowiązyjące to podlegają ochronie cmentarze wojenne, a nie komunistyczne monumenty!

Dlatego sprawa nastolatka z Nowego Sącza powinna być natychmiast umorzona. W większości rosyjskie monumenty są w świetle polskiego prawa samowolą budowlaną. Blisko sto lat temu Polacy znieśli sobór św. Aleksandra Newskiego, który stanął tuż przed I wojną światową w centrum Warszawy. Zorganizowano nawet zbiórkę społeczną na ten cel. Wyburzano go przez dwa lata poprzez ponad 10 tys. kontrolowanych detonacji.

Dziś deklaruję, że na 100. lecie odzyskania niepodległości chcemy likwidacji wszystkich totalitarnych monumentów, które stoją na naszym terytorium. Część z nich można przenieść na cmentarze wojenne Armii Czerwonej. Jeśli tow. płk KGB, prezydent Rosji Władimir Putin sobie życzy, to wszystkie te symbole na koszt Federacji Rosyjskiej mogą sobie piewcy okupacyjnej Armii Czerwonej zdemontować i przewieźć na własne terytorium. Tylko wówczas ochrona policji takich transportów może być użyteczna. W innym wypadku organy ścigania i sprawiedliwości działają wbrew interesowi społecznemu, ze szkodą dla art 2, 13 i 19 Konstytucji RP.

Adam Słomka
Kandydat na Prezydenta RP z ramienia koalicji „NIEZŁOMNYCH”

Napisano wNaszym zdaniemKomentarzy (0)

PiS chce odwołania szefa muzeum w Auschwitz

Piotr M.A. Cywiński ma odpowiedzieć za brak zaproszenia dla dzieci Rotmistrza Pileckiego na obchody rocznicy wyzwolenia Auschwitz.

 

PiS zaapelowało do premier i minister kultury o zdymisjonowanie dyrektora Muzeum Auschwitz Piotra M. A. Cywińskiego. Politycy tej partii za niedopuszczalne uważają jego tłumaczenia dot. braku udziału w obchodach 70. rocznicy wyzwolenia obozu rodziny rtm. Witolda Pileckiego.

Rzecznik resortu kultury Maciej Babczyński, pytany przez PAP, nie chciał komentować sprawy. Cywiński tłumaczył we wtorek, że rodziny – dzieci, wnuki, wdowy po byłych więźniach – to łącznie setki tysięcy osób, więc trudno byłoby do wszystkich wysłać zaproszenia.

Politycy PiS na środowej konferencji w Sejmie ocenili, że niezaproszenie rodziny rotmistrza Pileckiego było „haniebne”.

„To jest rzecz skandaliczna, że nie pamięta się o polskich bohaterach (…). To, że wczoraj w czasie uroczystości nie było miejsca dla przedstawicieli rodziny rotmistrza Pileckiego, jest rzeczą skandaliczną. Potrzebna jest tu bardzo szybka reakcja. Domagamy się, żeby premier Ewa Kopacz, ministerstwo kultury wyciągnęło konsekwencje” – powiedziała wiceprezes PiS Beata Szydło.

„Niespotykana, zła wypowiedź dyrektora Muzeum Auschwitz-Birkenau, który potraktował sprawę bardzo lekceważąco, jest bardzo bolesna” – dodała.

Dziennikarze pytali polityków PiS, dlaczego domagają się odwołania dyrektora, powołanego w 2006 r. przez polityka PiS – ówczesnego ministra kultury Kazimierza Michała Ujazdowskiego. „Do tej pory oceniałam działania pana dyrektora bardzo dobrze (…). Jestem zaskoczona tym, co wczoraj powiedział i tym, że rodzina rotmistrza Pileckiego nie została zaproszona. Tym bardziej jest to dla mnie przykre” – powiedziała Szydło.

źródło: PAP

Napisano wNaszym zdaniemKomentarzy (0)

„W przeciwnym razie trafisz do Auschwitz”

Stella – Żydówka na usługach Gestapo polująca na Żydów w berlińskim podziemiu (III) / Peter Wyden Tabu w badaniach Holokaustu zostaje złamane przez żydowskiego emigranta i autora amerykańskiego Petera Wydena. Na przykładzie jego dawnej koleżanki ze szkoły Stelli Goldschlag opisuje proces, w którym żydowskie ofiary nazizmu w Berlinie stawały się współsprawcami. Torturowana przez Gestapo Stella zgodziła się tropić ukrywających się Żydów. Miała nadzieję, że w ten sposób uratuje swoich rodziców przed deportacją. Po wojnie została oskarżona o zdradę setek Żydów. Pewnego popołudnia we wrześniu 1944 r. Stella weszła do sklepu obuwniczego przy Rosentaler Straße. Żona właściciela, Hertha Eichelhardt, stała uśmiechnięta za ladą i przeprosiła za niewielki wybór towaru. Jednym spojrzeniem oceniła, że nie dysponuje niczym w rozmiarze tej klientki. Także Stella natychmiast zorientowała się, że nie była to zwykła sprzedawczyni. Przede wszystkim wyczuła, że ta dziewczęco drobna kobieta najprawdopodobniej jest Żydówką. Była nią. Swą wolność zawdzięczała temu, że była żoną „aryjskiego” mężczyzny. Hertha nie potrzebowała dużo czasu, aby się zorientować, że ma przed sobą słynną „blond trutkę”, łapaczkę Gestapo. Jej pierwsza reakcja była jednoznaczna: „Najchętniej zabiłabym ją na miejscu” – przyznała później. Jednak po chwili jej wściekłość ustąpiła. Stella mogła być przydatna. Hertha była mistrzynią sztuki przetrwania, udało jej się nawet przechytrzyć ludzi Gestapo w obozie przy Schulstraße – podłego kierownika obozu Dobberke i jego łapaczy.
I tak Hertha użyła swego wdzięku, aby wciągnąć Stellę w rozmowę, na której zakończenie zaprosiła ją do swego mieszkania przy Giesebrechtstraße 15. Stellę poruszyło ciepło tej kobiety, która mając 42 lata mogłaby być jej matką. Z ochotą przyjęła zaproszenie.
Wkrótce Stella gościła u Herthy coraz częściej, aż w końcu spotykały się prawie codziennie. Godzinami siedziały razem, gawędziły o muzyce, rozmawiały o obozie, w którym żyła Stella, czytały lub słuchały płyt z muzyką klasyczną – jak kiedyś w domu Stelli i jej rodziców.
Agentka Gestapo zaczęła opowiadać o strasznym okresie, przez który przeszła z rodzicami. Opisywała swoje przywiązanie do rodziców i obawę o nich teraz, gdy deportowano ich do Terezina. Opowiadała o dzieciństwie, spokojnym, pełnym muzyki, tak doskonałym.
Hertha widząca w Stelli „zbłąkaną duszę”, którą należało nawrócić, była świadoma, jak ciężko było Stelli ukryć jej zbrodnię przed nią samą. Wyzwaniem było dla niej stopniowe odkrywanie zgnębionej psychiki jej podopiecznej. Pierwszy krok polegał na tym, że powierzyła jej tajemnicę: Hertha miała kochanka, Rudolpha Wolfa, czekającego w obozie Dobberke na wywiezienie. Okazało się, że Stella znała i ceniła Wolfa.
Hertha opowiadała, że ona i Wolf chcą po wojnie wziąć ślub, teraz jednak jego życie jest zagrożone. Wraz z mężem, który wiedział o romansie, wielokrotnie dawali Dobberke duże łapówki, aby zapewnić Wolfowi więcej czasu. Wręczali funkcjonariuszowi Gestapo obuwie, buty do jazdy konnej i rzadkie już delikatesy.
Szybko okazało się, jakie znaczenie miał stosunek Herthy do Dobberke – i do Stelli. Na dziedzińcu obozu Wolf opluł szczególnie znienawidzonego łapacza o nazwisku Neuweck. Na nieszczęście Neuweck miał pewne wpływy w obozie, w wyniku czego nazwisko Rudolpha Wolfa bardzo szybko znalazło się na liście do Auschwitz.
Stella dowiedziała się o tym i niezwłocznie przekazała tę informację Hercie. Na szczęście miała ona asa w rękawie: wiedziała, że Neuweck ukradł żydowskim mieszkańcom obozu złotą biżuterię. Zadzwoniła więc do Dobberke i wydała Neuwecka. Przy okazji wtrąciła, że Neuweck chwalił się, że jest znaczącą postacią w obozie. Zaraz przedstawiła też dowód na to: ten zarozumialec umieścił ich wspólnego protegowanego na liście do Auschwitz.
„Co?” – krzyczał Dobberke oszalały z gniewu. „To niemożliwe!” To, że okradało się żydowskich więźniów, było powszechnie tolerowaną praktyką. Czymś innym było jednak podkopywanie autorytetu szefa obozu; tego było za wiele!
Dobberke przejrzał swoje akta, podziękował Hercie i polecił wysłanie Wolfa na leczenie dolegliwości żołądkowych do Szpitala Żydowskiego. W ten sposób Rudolph Wolf został uratowany, a zawdzięczał to podopiecznej Herthy, Stelli.
Zamiast Wolfa na liście do Auschwitz znalazł się Neuweck i jego żona. Kiedy ten znienawidzony łapacz dowiedział się o tym, po raz ostatni wykorzystał swoje powiązania. Od pewnego esesmana pożyczył pistolet i zastrzelił najpierw swoją żoną, a potem siebie.
*
Przy okazji licznych rozmów ze Stellą Hertha coraz częściej pozwalała sobie na uwagi o łapaczach. „Jak Żydzi mogą zdradzać Żydów?” – pytała. „Te żałosne istoty muszą być strasznie nieszczęśliwe!” Nie było w tym oceny łapaczy, dało się raczej zauważyć współczucie. I pewnego dnia późnej jesieni 1944 r. Stella nie wytrzymała.
Przyznała się do pracy na rzecz Gestapo i płakała pełna ulgi, że w końcu może o tym mówić. Twierdziła, że musiała to robić, nie było innego sposobu ratowania jej rodziców.
„Ale przecież już przed wieloma miesiącami ich wywieziono” – zaprotestowała Hertha.
„Tak, ale wtedy już byłam w pułapce” – szlochała Stella. „Nie mogłam się z niej uwolnić”. Żadnego żalu, wyznania winy – także teraz, kiedy opowiedziała prawdę, Stella myślała tylko o swej przyszłości.
Hertha wiedziała, co robić. Zaproponowała, aby Stella kazała Rolfowi Isaaksohnowi, swojemu partnerowi w łapankach, którego przez jakiś czas kochała i za którego musiała wyjść na rozkaz Dobberke, samemu chodzić na polowania. Miał on później twierdzić przed Dobberke, że jego zdobycze są wynikiem wspólnej pracy.
Rzeczywiście Rolf przystał na tę propozycję. Pasowała do jego własnych planów, ponieważ już od dawna Stella była dla niego kulą u nogi. Narzekała. Straciła zapał do polowań. Była humorzasta i często przygnębiona. Tak samo jak Stella Rolf wiedział, że wojna się kiedyś skończy i będą mieć do czynienia z odwetem – myśliwi staną się ofiarą. Zaoszczędził dużo pieniędzy i opracował prywatny plan ucieczki. Dla Stelli nie było w nim miejsca.
*
Cztery razy Gestapo złapało Heinza (Heino) Meissla, trzy razy go wypuszczono, ponieważ według miary rasistów nazistowskich jego status był niejasny – twierdził, że jego matka była „czystą Aryjką”, a ojciec tylko „pół-Żydem”. Teraz, jesienią 1944 r., dwóch łapaczy zawiozło go do obozu przy Schulstraße.
Został przydzielony do grupy więźniów, którzy na dziedzińcu mieli zdrapywać zaprawę z cegieł domów zburzonych przez bomby. Meissl chętnie godził się na to poniżenie, dopóki wiedział, że w jego aktach widnieje adnotacja „NR”: niezgłoszony do transportu.
Stella poznała Heino przez Rudolpha Wolfa, kochanka Herthy. Wielu współwięźniów ostrzegało Meissla przed tą rzucającą się w oczy blondynką, ale Stella wiedziała, jak go przekonać o tym, że się zmieniła.
Podsuwała mu jedzenie i papierosy, prezentowała swój hollywoodzki uśmiech i sprawiała wrażenie, że dobrze czuje się w jego towarzystwie. Obiecała, że w razie niebezpieczeństwa przeszmugluje go z obozu przez korytarze piwniczne.
Mając 35 lat Meissl był dojrzalszy i bardziej obeznany w świecie od Rolfa Issaksohna, był szczupły i zadbany, poza tym oczytany i umiał się wysławiać, miał styl – cechy o nieodpartym uroku dla takiej kobiety jak Stella.
Ale miał on jeszcze coś, co czyniło go o wiele bardziej atrakcyjnym: Meissl miał przyszłość. Po wojnie doskonale pasowałby do Stelli, nie tylko jako potencjalny mąż, ale też jako wiarygodny świadek obrony. Był na tyle żydowski, że można by go uznać za ofiarę, z drugiej strony nie na tyle żydowski, aby być nieosiągalnym dla Stelli, która odrzuciła swe pochodzenie. Nigdy nie przyszło jej na myśl, że mogłoby być już za późno na taką próbę ratunku.
W okresie Bożego Narodzenia 1944 r. Heino i Rolf spotkali się na rozmowę w cztery oczy, aby wyjaśnić ich stosunek względem Stelli. Była to konferencja pokojowa, tak że w 1945 r. dla Heino nie istniało juz zagrożenie, że Rolf mógłby go oczernić przed Dobberke.
Stella, która nadal mogła swobodnie poruszać się po mieście, szmuglowała z obozu listy Meissla do jego matki w Monachium i przynosiła mu ubranie z jego mieszkania przy Saarlanstraße 66. Wykorzystała tę okazję, aby ułożyć się z dozorczynią Grete Moschner, dla której Heino Meissl dał jej list referencyjny.
Wciąż regularnie wykonywała zlecenia dla Dobberke. Meissl wspomina: „Kiedy ją poznałem, codziennie wybierała się na zwiady, czy pod wskazanymi adresami wciąż mieszkają Żydzi. Zawsze szła sama. ‚Łapanki’ odbywały się za to zawsze przy udziale dwóch łapaczy, którzy zazwyczaj byli uzbrojeni. Kiedy wracała niczego nie załatwiwszy, nie stanowiło to większego problemu. Wyjaśniała po prostu, że nie mogła już znaleźć żadnych Żydów.”
Stella wciąż nie zakończyła więc definitywnie służby dla Gestapo; przyjęła tylko mniej aktywną rolę „harcerki” Dobberke. Od dawna wiedziała przy tym, w jak śmiertelnym niebezpieczeństwie się znajduje.
Już w lutym 1944 r. otrzymała list polecony zawierający wyrok śmierci bliżej nieokreślonego sądu. Wyrok ten, jak podawano w liście, jest karą za jej przestępstwa jako łapaczki i zostanie „wykonany po wojnie”.
List wywołał w Stelli ogromny strach. Był dziełem grupy ruchu oporu działającej w małym mieście Luckenwalde i wysyłającej listy z pogróżkami do wielu kolaborantów. Jeden z przywódców tej grupy prowadził rozmowy z dentystą Szpitala Żydowskiego w sprawie planu otrucia Stelli. Zamiar nie powiódł się, ponieważ grupa nie mogła zagwarantować lekarzowi bezpiecznej ucieczki za granicę.
Bardziej niż wiedza o tym, że miała wszędzie śmiertelnych wrogów, Stellę przerażała świadomość, że wciąż odjeżdżały pociągi na Wschód. Do wielu kolaborantów wywiezionych i zamordowanych w Auschwitz dołączyła pewnego dnia także Inge Lustig, łapaczka, która doprowadziła do tego, że Stella trafiła do Gestapo i w końcu sama stała się łapaczką.
*
Około południa 17 kwietnia 1945 r. Stella, Heino i Rolf spotkali się na stacji dworca Zoo, aby w pośpiechu się pożegnać. Grzmoty sowieckiej artylerii były już wyraźnie słyszalne.
Rolf zakomunikował, że opuszcza miasto i jedzie do Lubeki. Nie wspomniał ani słowem o losie Stelli, co nie było dla niej zaskoczeniem. Już wcześniej przeszukała aktówkę Rolfa i znalazła różne przepustki oraz mapy i ponad 40 000 reichsmarek – prawdziwy majątek.
Meissl pojechał ze Stellą do swojego mieszkania. Dozorczyni, Grete Moschner, właśnie przygotowywała się do ucieczki do przyjaciół w Liebenwalde. Jak wielu Berlińczyków chciała uciec przed Rosjanami. Meissl przekonał Moschner, aby ta wzięła ze sobą Stellę i ukryła u siebie. Obie kobiety pospieszyły na pociąg po tym, jak Meissl przyrzekł Stelli, że wkrótce ją do siebie sprowadzi.
W rzeczywistości nawet o tym nie myślał. Heino Meissl miał przyszłość, Stella nie. „Przyznaję, że chciałem sie jej pozbyć” – wyznał prawie 50 lat później. „Nie chciałem, żeby się mnie uczepiła.”
Heino miał tylko jedno pragnienie: opuścić miasto i uciec do matki w Monachium. Tymczasem musiał najpierw wrócić do obozu przy Schulstraße. Dostał tylko pozwolenie na wyjście, aby „zdobyć jedzenie”.
20 kwietnia mały Rudi, 14-letni więzień, podsłuchał rozmowę telefoniczną, w której Dobberke dostał rozkaz likwidacji obozu. Chłopiec pobiegł i zaalarmował niektórych więźniów, w tym Heino Meissla i Rudolpha Wolfa. Ponieważ nie mieli już nic do stracenia, mężczyźni postanowili stanąć przed Dobberke i zażądać niemożliwego: wolności.
Dzień później kierownik obozu rzeczywiście wezwał więźniów i osobiście podpisał ich zwolnienie. Przedtem jednak kazał każdemu podpisać oświadczenie, że odmówił wykonania rozkazu ich zabicia.
Dobberke próbował przedostać się ze sfałszowanym dowodem do strefy amerykańskiej. Nie doszedł daleko. 9 maja Sowieci znaleźli go na zachód od Pichelsdorfu nad Hawelą w obozie dla uchodźców. Musiał wziąć udział w marszu na Wschód i zmarł w zimie 1945/46 na dyfteryt.
Większość jego byłych ofiar, więźniowie patologii, świętowała w obozie zakończenie wojny. Z czasem zaczęli pojawiać się w Berlinie ocaleli Żydzi, tzw. „U-Booty”. Później okazało się, że prawie 1400 Żydów przeżyło w ukryciu.
*
Kiedy Stella i Grete Moschner przybyły do Liebenwalde, od tygodni trwały tam zamieszki. Kto tylko mógł, uciekał z miasta za zachód. W końcu zostało tylko kilkaset przestraszonych mieszkańców.
Kiedy tylko Rosjanie weszli do miasta, rozpoczęła się fala gwałtów, których ofiarami padły prawie wszystkie kobiety. Także Grete Moschner została zgwałcona; Stelli udało się ukryć.
Niedługo po tym Stella dowiedziała się od przyjaciół z Berlina, że Heino uciekł do Monachium. Gorszą nowiną była jednak wiadomość, że pytały o nią urzędy sowieckie – rozpoczęły się poszukiwania zbrodniarzy wojennych.
To, że pewnego dnia u Stelli pojawiła się policja z Liebenwalde i odprowadziła ją w kajdankach, nie miało nic wspólnego z przeszłością łapaczki. Pewna pielęgniarka złożyła doniesienie na nią, jakoby twierdziła, że tajna policja sowiecka jest gorsza od Gestapo.
Aresztowana Stella, która podała się za ofiarę nazistów i ocalałą z obozu przy Schulstraße w Berlinie, wkrótce stała się ciężarem dla policji w Liebenwalde. Za najlepsze rozwiązanie uznano wydalenie jej do Berlina. Niestety brakowało benzyny. W końcu zwrócono sie do Gminy Żydowskiej, która rzeczywiście przekazała do dyspozycji 20 litrów paliwa.
*
Walter Storozum niedawno wrócił z Auschwitz i pracował w portierni Gminy Żydowskiej przy Oranienburger Straße. Nie rozpoznał atrakcyjnej, modnie ubranej kobiety, którą na początku 1946 r. przyprowadzili do niego policjanci z Liebenwalde.
Blondynka wyjaśniła, że nazywa się Stella Isaaksohn i zażądała wydania jej dowodu „ofiary faszyzmu”. Storozum skierował ją do biura na pierwszym piętrze, w którym rejestrowano ofiary nazizmu. Zaraz potem usłyszał tumult.
Czekający na piętrze ocaleni rozpoznali Stellę i rzucili się na nią. W ostatnim momencie wkroczył przedstawiciel Gminy Żydowskiej i stwierdził: „My nie bijemy kobiet!” Nie zapobiegł jednak temu, że Stelli obcięto włosy: rzucała się i próbowała uwolnić; minęło prawie pół godziny, nim straciła swój znak rozpoznawczy, złote loki.
Najpierw trafiła do więzienia na Alexanderplatz i wkrótce została przekazana jedynemu wówczas działającemu organowi sprawiedliwości: trybunałowi wojskowemu wydającemu wyroki na zlecenie sowieckiego okupanta.
Proces przeprowadzono w języku rosyjskim. Stella nie rozumiała ani słowa. Po kilku minutach było już po wszystkim. Uznano ją za winną i skazano na dziesięć lat przymusowych robót.
Dwa lata spędziła w Sachsenhausen, pozostałe w Torgau, w osławionym więzieniu kobiecym w twierdzy Hoheneck, a w końcu w szpitalu więziennym w Waldheim. Stella nie tylko uważała się za ofiarę Rosjan, ale także „Żydów”. Już wcześniej ich nienawidziła, ale teraz pogardzała nimi z całego serca. Hitler wciąż przekonywał Niemców: „Żydzi są naszym nieszczęściem.” Dla Stelli Żydzi z całą pewnością byli nieszczęściem. Dlaczego w takim razie miałaby mieć poczucie winy?
*
Rankiem 17 marca 1946 r. na moim biurku eksplodowała bomba. Po ośmiu latach emigracji w Stanach Zjednoczonych w zimie 1945 r. wróciłem do mojego ojczystego miasta Berlina jako oficer propagandy armii amerykańskiej. W tym czasie Rosjanie wydawali w ich strefie okupacyjnej gazetę, Tägliche Rundschau. W tym pozbawionym polotu dzienniku natknąłem się na artykuł o pewnej kobiecie, który wcale nie wydał mi się nudny.
„Setki Żydów wydane katowi”, brzmiał tytuł. Przestępstwa tego miała sie dopuścić 24-letnia żydowska „agentka Gestapo”. Przed wojną uczęszczała do prywatnej szkoły, wtedy nazywała się Stella Goldschlag.
Stella! Wstrzymałem oddech. Ale przecież nie moja Stella! Znów ujrzałem ją przed sobą, dziewczynę noszącą głowę wysoko, poruszającą gwiazdę nie do zdobycia, z którą jeździłem do szkoły Goldschmidta tramwajem numer 176.
Stella morderczynią? To musiała być pomyłka. Postanowiłem zbadać tę sprawę. Prezydium policji na Alexanderplatz należało już do sektora sowieckiego, ale dzięki mojemu mundurowi szybko uzyskałem dostęp do pokoju szefa policji kryminalnej.
Ten przebiegły niski mężczyzna, który, jak się później okazało, do końca wojny był zatwardziałym nazistą, wyjaśnił, że osobiście przesłuchiwał Stellę. Okropna kobieta. Nie do wiary. Tak, artykuł jak najbardziej odpowiada prawdzie. Nie, bardzo żałuje, nie może mi nic powiedzieć o miejscu przebywania Stelli. Została przekazana Rosjanom. Z ulgą, że w końcu może się mnie pozbyć, odprowadził mnie do drzwi. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać, aż Stella po odsiedzeniu wyroku znów sie pojawi.
Jakieś dziesięć lat później, w kwietniu 1956 r., w gazetce berlińskiej Gminy Żydowskiej ukazał się komunikat. Poinformowano w nim, że Stella Goldschlag, która pracowała dla Gestapo jako łapaczka, została zwolniona z więzienia. „Uprasza się o informacje o jej zachowaniu w czasie prześladowań.”
Zaczęli zgłaszać się Żydzi, którym udało się przeżyć obóz lub wieloletnie ukrywanie się w podziemiu. Ocaleni, którzy aż za dobrze pamiętali Stellę i nie mogli doczekać się zemsty. Zachodnioberliński wymiar sprawiedliwości nie zwlekał ze wszczęciem nowego postępowania przeciwko Stelli. Tym razem na czterodniowy proces wezwano 32 świadków. Oskarżano ją o współudział i podżeganie do morderstwa w nieznanej liczbie przypadków. Prokuratura wychodziła z założenia, że było ich kilkaset.
Proces rozpoczął się 20 czerwca 1957 r. w sali numer 500 posępnego, ogromnego sądu kryminalnego przy Moabiter Turmstraße. Moabit było jedną z dzielnic, w których Stella pojawiała się jako łapaczka Gestapo.
Jako jeden z pierwszych świadków zeznawał 34-letni Robert Zeiler. Oskarżoną znał z czasów, gdy bawili się szklanymi kulkami przy Sybelstraße; miał wtedy dziesięć, ona jedenaście lat. Przed publicznością przysłuchującą się w ciszy Zeiler opowiadał, czego był świadkiem w czerwcu 1943 r. na rogu Kurfürstendamm i Leibnizstraße:
Stella i jej kompan Rolf Isaaksohn właśnie pomagali Gestapo wciągnąć do ciężarówki kilku Żydów, których wytropili w pobliskiej kawiarni. Zeiler stał z rowerem wśród gapiów, gdy stwierdził, że Stella go zauważyła. Miał uciekać? Nie uczynił tego, chciał wiedzieć, czy go zdradzi. Zostawiła go w spokoju, ale ostrzegła jednoznacznym gestem: znikaj, dopóki możesz.
Zeiler wycofał się nieco, tak że Stella nie mogła go już widzieć. Patrzył, jak ona i Isaaksohn wsiadają do ciężarówki z zatrzymanymi – jak policjanci, którzy chcą zapobiec ucieczce swych więźniów. W bezpiecznej odległości Zeiler podążał za ciężarówką przez pół miasta aż do obozu przy Große Hamburger Straße.
Jak duchy pojawiały się przed sądem nowe postacie z przeszłości Stelli. Jej twarz pozostała bez wyrazu, gdy zeznawała jej dawna przyjaciółka Lieselotte Streszak: Stella groziła jej pistoletem przed drzwiami mieszkania, wyrwała jej z rąk trzyletniego synka Petera. Mały został wtedy w mieszkaniu, a później zmarł. Streszak odwieziono do obozu przy Schulstraße, a stamtąd została deportowana do Terezina.
„Lieselotte dobrowolnie poszła ze mną do obozu. Tylko ją odwiedzałam” – podała Stella do protokołu. „Mam czyste sumienie.” Bezczelnie dodała: „Nigdy nie była moją przyjaciółką.”
60-letni świadek Paul Regensburger zeznał, Stella zaczepiła go przy Kurfürstendamm i narzekała, że jest głodna. Pełen współczucia poszedł z nią do kawiarni Zum Klaußner, a tam bez proszenia Stella opowiedziała o swoim losie. Jest Żydówką i ma kłopoty, ponieważ się ukrywa.
Regensburger wyznał na to, że też jest Żydem. Jeszcze chwilę rozmawiali, a później Stella wstała i powiedziała, że musi zatelefonować. Kiedy wróciła, wydawała się spięta i często spoglądała na drzwi. Regensburger wciąż niczego nie podejrzewał. Dziesięć minut później Stella pożegnała się. Tylko kilka sekund po tym Walter Dobberke wraz wieloma gestapowcami stanął przed swą ofiarą.
Regensburger trafił do obozu przy Große Hamburger Straße. Był jednym z niewielu więźniów, którym udało się wyskoczyć z pociągu do Auschwitz. „To niewiarygodne oszczerstwo” – odpowiedziała Stella na zeznanie Regensburgera. „W ogóle nie znam tego świadka.”
Jako łapaczka Stella dowiedziała się, że opera państwowa Unter den Linden jest popularnym miejscem spotkań Żydów, którzy nie mogli wytrzymać w swych kryjówkach. Pewnego dnia udało jej się złapać za jednym razem całą rodzinę.
Abraham Zajdmann sądził, że jest szczególnie ostrożny. On, jego żona, jak również ich syn i córka siedzieli na parkiecie oddzielnie w znacznej odległości od siebie. Stella zaatakowała, gdy rodzina zebrała się po przedstawieniu w foyer. Z dawnych czasów znała syna Zajdmanna Moritza i chwyciła go od tyłu za pasek płaszcza.
„Od razu ją rozpoznałem. To była „blond trutka” – zeznał Moritz teraz jako świadek przed sądem. „Uderzyłem ją w twarz i uciekłem.” Nastąpiła krótka pogoń. Stella, a za nią Rolf Isaaksohn, biegła za Moritzem i krzyczała: „Trzymać go! Żyd!”
Kilku przechodniów zaraz spełniło swój rzekomy obowiązek obywatelski. Przytrzymali Moritza, żeby Rolf mógł go obezwładnić. Stella pobiegła do budki telefonicznej i powiadomiła Gestapo.
Około pół tuzina świadków berlińskiego procesu złożyło odciążające zeznania. Na przykład jedna kobieta opowiedziała, że Stella szmuglowała dla niej jedzenie do obozu i przekazywała listy jej matce. Pewien lekarz żydowski był wdzięczny, ponieważ Stella ostrzegła go przed obławą Gestapo. 41-letni Konrad Friedländer zaświadczył, że Stella kazała mu ostrzec jednego ukrywającego się, którego właściwie mogła kazać aresztować.
„Stella bardzo mi pomogła” – opowiadała 54-letnia żydowska gospodyni domowa. „Pod moim wpływem stała się innym człowiekiem; w ostatnich siedmiu miesiącach przed kapitulacją nie zatrzymała już nikogo.” Nie poświęcono temu świadkowi zbyt dużo uwagi. Nie był to nikt inny, jak Hertha Wolf, przed rozwodem Eichelhardt, dawna przyjaciółka i spowiedniczka Stelli.
Sama Stella prezentowała się przed sądem jako ofiara „bolszewizmu”. Niesłusznie została osądzona i zamknięta przez komunistów. A to wszystko tylko dlatego, że Żydzi z obozu przy Große Hamburger Straße tak bardzo jej zazdrościli.
„Obóz był jak wulkan, każdy, kto chciał pozostać przy zdrowych zmysłach, tańczył na jego krawędzi” – skarżyła się. „To nie była moja wina, że wszędzie rzucałam się w oczy, że byłam inna niż wszyscy. Byłam ofiarą tamtego czasu.”
Powołany na biegłego psychiatra Dr. Waldemar Weimann stwierdził u oskarżonej ponadprzeciętną inteligencję, jej zdolności emocjonalne określił jednak jako „silnie zubożałe”, jej uczucia jako „zimne”, a sposób myślenia jako „silnie egocentryczny”. Ogólnie rzecz biorąc nie można było zakwalifikować jej do chorych w znaczeniu psychiatrycznym.
Prokuratura żądała kary 15 lat pozbawienia wolności. Sąd skazał łapaczkę na dziesięć lat. Wyrok został zawieszony, ponieważ Stella odsiedziała już dziesięć lat.
W uzasadnieniu wyroku sędziowie uwzględnili przestępcze naciski wywierane na Stellę przez Gestapo. Jednak można było od niej oczekiwać, że odrzuci żądania Gestapo, tak jak uczynili to inni, lub będzie tylko udawała współpracę, tak jak radziła jej matka. Zamiast tego oskarżona wykonywała swą pracę jako łapaczka z dużym zaangażowaniem, a w wielu przypadkach wykazywała wręcz sportową ambicję.
*
Wytropienie Stelli, która mieszkała pod nowym nazwiskiem w jednym z niemieckich miast, kosztowało mnie wiele czasu i wysiłku. Pewien znajomy urzędnik znalazł jej adres. Ale zamiast mi go dać, obiecał przekazać Stelli wiadomość ode mnie, tak aby sama mogła zdecydować, czy chce na nią odpowiedzieć, czy nie.
W 1989 r. napisałem do niej list utrzymany w lekkim tonie, w którym wspominałem nasze wspólne jazdy tramwajem do szkoły Goldschmidta. Aby nie płynąć pod fałszywą banderą, poinformowałem ją, że pracuję nad książką o Żydach, którzy przeżyli w Berlinie wojnę. Przyszłe pokolenia, jak pisałem, mają prawo dowiedzieć się, co się wtedy działo.
Po sześciu miesiącach dostałem odpowiedź: pocztówkę z adresem Stelli i jej numerem telefonu oraz ze skargami pełnymi rozczulania się nad sobą. Nie, nie chce, żebym ją odwiedził, jest „zbyt słaba, aby wytrzymać takie zdenerwowanie”.
Wysyłałem dalsze listy. Z wielką ostrożnością zacząłem wyciągać od niej szczegóły z jej przeszłości. Za każdym razem odpowiadała drogą pocztową, zawsze na kartkach i ograniczała się do bardzo zwięzłych informacji. W ten sposób zrodził się kontakt, który Stella utrzymywała przez dwa lata.
W międzyczasie postawiłem sobie za zadanie znalezienie żydowskich ocalałych, którzy mieli do czynienia ze Stellą w czasie jej pracy dla Gestapo, a którzy nie zostali przesłuchani przez sąd.
Jedną z kluczowych postaci był Günther Rogoff, który uczęszczał ze Stellą do szkoły plastycznej, a później fałszował dokumenty, mężczyzna, na którego została nasłana jako łapaczka. Zwolnił ją od wszelkich zarzutów. Rogoff był przekonany o tym, że po wojnie Stella została niesprawiedliwie potraktowana przez okrutnych ignorantów: „Chciałbym móc wystąpić jako jej obrońca” – stwierdził zdenerwowany, kiedy spotkałem się z nim w 1990 r. w jego szwajcarskiej agencji reklamowej.
„Miałaby być więc wiedźmą” – mówił z odrazą. „Przecież nie mogła być winna. Pod względem psychologicznym była trupem! Ludzie” – krzyczał dalej – „nie mają już dziś pojęcia, co to oznaczało, wpaść w ręce Gestapo; trzeba było się z tym liczyć, że wybiją ci wszystkie zęby po kolei. A Stella miała takie piękne zęby.”
Pewnego dnia zadzwoniłem do drzwi mieszkania Stelli. Nikt nie otworzył, więc czekałem na korytarzu. W końcu przyszła Stella: przywiędła piękność, ale wciąż modnie ubrana i perfekcyjnie uczesana.
„A niech mnie diabli wezmą” – powiedziała i po krótkim wahaniu podeszła do mnie. Z uśmiechem nadstawiła policzek do pocałunku. Wszystkiego się spodziewałem: szoku, przestrachu, drżenia, łez, nawet omdlenia – zamiast tego pocałunek w policzek.
W następnych czterech godzinach Stella co rusz demonstrowała swoje zdolności aktorskie. Naśladowała nauczycieli z naszej dawnej szkoły w Berlinie. Nagle zarzuciła głowę w tył i zaczęła śpiewać „Stardurst” Hoagy Carmichaela. Najwidoczniej chciała mi pokazać, z jaką łatwością mogłaby zaistnieć w show biznesie amerykańskim. „Gdyby tylko udało nam się dostać do Stanów. Może wtedy …” – urwała.
Ostrożnie prowadziłem ją w rozmowie przez lata przedwojenne, czasy szkolne, życie z jej rodzicami, a z moich pytań mogła wywnioskować, że byłem dobrze poinformowany. „Ty przecież wszystko wiesz” – powiedziała dramatycznym szeptem scenicznym, lecz bez oznak strachu. „Wiem całkiem sporo” – potwierdziłem.
Bez zachęty z mojej strony Stella zaczęła mniej lub bardziej chronologicznie opowiadać o latach wojny. Trzymała się wersji, którą opowiedziała przed sądem. Podczas gdy jej rodzice byli przetrzymywani jako zakładnicy, Gestapo zmusiło ją do szukania Günthera Rogoffa. „Nigdy bym go nie zdradziła, nigdy, nigdy!” – krzyknęła nagle wzburzona. Tylko z pozoru przyjęła to zlecenie, poza tym nie zrobiła niczego dla Gestapo. „Przez cały czas? – zapytałem z niedowierzaniem. „Przez cały czas.”
Pokazałem jej stronę z jej akt sądowych. „Napisano tutaj, że posiadałaś zielony dowód Gestapo ze zdjęciem.” „Ależ nie” – odparła Stella. „Miałam tylko przepustkę obozową.”
„Zdaję sobie sprawę, w jak przymusowej sytuacji się znajdowałaś, żeby ratować rodziców” – powiedziałem. „Ale nie mogę uwierzyć, że Gestapo przez półtora roku tylko przyglądało się, jak ty rzekomo szukasz tylko Rogoffa, jednego mężczyzny!” „Co rusz znajdowali dokumenty, które sfałszował” – wtrąciła.
„Musisz wiedzieć, że rozmawiałem z Herthą Wolf” – kontynuowałem. „Powiedziała, że siedziałaś w jej kuchni i przyznałaś, że pracujesz dla Gestapo.” „Ach, odbiło jej” – zawołała Stella, widocznie zła, że spotkałem się z jej dawną zaufaną przyjaciółką.
„Pamiętasz jeszcze rodzinę Zajdmannów?” – zapytałem. „Z nimi też rozmawiałem. Pamiętasz, jak z Rolfem zatrzymaliście ich w berlińskiej operze?”
„Rolf i ja oglądaliśmy Rigoletto” – wyjaśniła wyrażając chęć do pomocy – „i Rolf powiedział nagle: ‚Ty, popatrz, na dole siedzą Zajdmannowie. Złapię ich!”
Opowiadała o zatrzymaniu, jakby rozegrało się wczoraj. „I nie miałaś z tym nic do czynienia?” „Tylko słyszałam o tym” – odpowiedziała Stella. W tym czasie Dobberke nigdy nie przestał grozić jej wysłaniem do Auschwitz.
Nadszedł czas, żeby się pożegnać. Stella ściągnęła buty, tak że sprawiała wrażenie małej dziewczynki, kiedy z uśmiechem, z przechyloną głową stała w drzwiach. „Nie napisz niczego złego o mnie!” – upomniała mnie i pogroziła palcem, jak dziecko na placu zabaw.
Stella zmusiła mnie do przemyślenia tego, jak zachowałem się jako niewinny jedenastoletni uczeń, kiedy musiałem wybrać, czy zawołać „Heil Hitler!”, czy dać się obrzucić kamieniami przez innych uczniów. Zawołałem „Heil Hitler!”
Nie wiem, co zrobiłbym, gdyby mężczyźni w czarnych garniturach powiedzieli, że mogę uratować rodziców przed deportacją. Po prostu tego nie wiem i jestem dzisiaj wdzięczny, że nigdy nie byłem w takiej sytuacji.

źródło: Der Spiegel 45/1992

Napisano wNaszym zdaniemKomentarzy (1)

Szef administracji Putina chwali polski rząd za dobry stan pomników Armii Czerwonej

Siergiej Iwanow, reprezentujący Rosję na obchodach wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz, pochwalił polskie władze za utrzymywanie w dobrym stanie pomników Armii Czerwonej. Skłamał też, że troszczą się o nie najczęściej zwykli ludzie i władze lokalne. Tymczasem to zwykli Polacy i samorządowcy buntują się z reguły przeciwko reliktom sowieckiej okupacji.

Warto tu przypomnieć niedawne usunięcie pomnika „Wdzięczności Armii Czerwonej” w małopolskiej Limanowej, które wywołało furię władz rosyjskich. Rosyjski MSZ wyraził wówczas „oburzenie” działaniami Polaków i nazwał je „świętokradztwem”. Rosjanie pisali wtedy: „W Polsce coraz częściej dochodzi do aktów wandalizmu wobec pomników czerwonoarmistów, a także do prób nieuzgodnionego ich przenoszenia […] świętokradczą akcję władze gminne przeprowadziły, naruszając polsko-rosyjską umowę o miejscach pamięci, bez zgody strony rosyjskiej”.

Z kolei w maju 2014 r. na pomniku sowieckiego generała Iwana Czerniachowskiego w Pieniężnie, odpowiedzialnego za zbrodnie na żołnierzach Armii Krajowej, pojawił się napis „Precz z komuną” i znak Polski Walczącej. Sprzeciwy mieszkańców wobec sowieckiego momumentu popierali samorządowcy. Policja była jednak tak gorliwa, że wystąpiła nawet do Rady Miasta o udostępnienie protokołu z sesji, na której podjęta została uchwała wyrażająca zgodę na rozbiórkę pomnika.

W jednym Iwanow miał rację. To dzięki nastawieniu władz centralnych i najważniejszych polityków partii rządzącej (choćby Hanny Gronkiewicz-Waltz w Warszawie) pomniki sowieckiego okupanta wciąż mają się w Polsce dobrze. Pozytywny klimat wokół ZSRS i Rosji budowało także otoczenie Bronisława Komorowskiego. W 2012 r. prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (BBN) przygotowało ekspertyzę pt.: „Budowa zintegrowanego bezpieczeństwa narodowego Polski”. Można było w nim przeczytać: „Rola NATO powinna być drugorzędna ze względu na nawarstwioną latami w świadomości Rosjan opinię o nim jako wrogu bloku zagrażającym ZSRS, a potem Rosji. […] Polska musi traktować to państwo [Rosję] […] nie jako przeciwnika, lecz istotnego gwaranta bezpieczeństwa europejskiego, w tym naszego bezpieczeństwa”.

źródło: Niezależna

Napisano wNaszym zdaniemKomentarzy (0)

Niewygodna pamięć o Rotmistrzu Pileckim

Na uroczystości 70 rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, organizatorzy nie zaprosili rodziny rot. Witolda Pileckiego, który wykonując polecenie służbowe dobrowolnie poszedł do obozu, aby organizować w nim organizację podziemną. Rotmistrz był pierwszą osobą, która wysyłała oficjalne raporty o sytuacji w obozie i zbrodniczej działalności niemieckiego okupanta. Pilecki po założeniu komórki wywiadowczej uciekł z obozu, a siatka przez niego założona działała przez następne lata dostarczając informacji o sytuacji w Auschwitz.

Organizatorzy obchodów, tłumaczą, że nie zaprosili córki rotmistrza z powodu ograniczonej liczby miejsc, które w pierwszej kolejności zarezerwowane była dla żyjących więźniów obozu. Jednak od tej reguły zrobiono wyjątki, jak w przypadku wnuczka Rudolfa Hoessa, byłego komendanta obozu śmierci.

Córka rotmistrza, Zofia Pilecka, stwierdziła, że powinna być dziś w Auschwitz, ale nie może się sama zapraszać. Dodała jednocześnie, że już od lat nie dostaje od organizatorów uroczystości wyzwolenia obozu zaproszeń więc nie czuje się zdziwiona.

Trudno to określić jednym słowem. To jest po prostu szok i sytuacja już nawet nie niefortunna, ale skandaliczna. To obraza dla polskiego bohatera i jego dzieci, co potwierdza tezę, że nasi rządzący, ale i organizatorzy tych uroczystości chcą wyrugować z pamięci postać Witolda Pileckiego, jego dobrowolną misję w Auschwitz i raporty, które wysyłał opisując sytuację w obozie. Chodzi o to, aby w odniesieniu do tego strasznego miejsca, obowiązywała inna narracja, by obóz kojarzył się tylko z zagładą narodu żydowskiego. Taka konstrukcja jest obecna na świecie od wielu lat i nie ma w niej miejsca dla Rotmistrza – skomentował całą sprawę dziennikarz i prezes fundacji „Łączka” Tadeusz Płużański.

źródło: Radio Wnet

Napisano wNaszym zdaniemKomentarzy (0)

Трагикомедия?

Tragikomedia po rosyjsku – tak komentuje postawienie zarzutów lider KPN-NIEZŁOMNI Adam Słomka. O sprawie poinformowała Gazeta Krakowska należąca do Verlagsgruppe Passau, koncernu prasowego z Bawarii, który promuje między innymi Ruch Autonomii Śląska przez górnośląski Dziennik Zachodni. Paweł Szeliga z małopolskiej mutacji gazety wydawanej przez niemieckiego wydawcę grzmi w samym tytule, cyt. „Adam Słomka wyprowadzony w kajdankach z sądu”. Dalej gazeta promuje czarny PR, że Adamowi Słomce przedstawiono zarzut znieważania funkcjonariusza publicznego. Koniec i kropka „newsa”.

To tragifarsa po rosyjsku pisana – mówi nam Adam Słomka.

Jakoś nie dziwi mnie, że wydawca Verlagsgruppe Passau uprawia tego typu dziennikarstwo skoro niedawno promował „najazd narodowców” pod moja wodzą na monument Armii Czerwonej w Katowicach, rzekome malowanie przeze mnie swastyki na zniesionym monumencie czy jego zdemolowanie. W tym stanie rzeczy trzeba chyba szerszej edukacji o pakcie Hitler – Stalin z 23 sierpnia 1939 roku bo totalitarny sojusz staje się czymś co staje się niewygodne. To III Rzesza i ZSRR przez dwa lata razem okupowały polskie terytorium. Skoro jednak prezydent Komorowski odznacza Józefa Oleksego wysokim odznaczeniem, a o pogrzebie Kazimierza Świtownia czy Mariana Jurczyka się „państwowo zapomina” to coś jest nie tak. Skoro ma się dobrze płk Sławomir Gorzkiewicz z Naczelnej Prokuratury Wojskowej prowadzącej tzw. „śledztwo smoleńskie”, a w przeszłości doprowadził do braku możliwości sądowej weryfikacji sprawy „Olina” to coś jest nie tak, gdy śp. Oleksy zapowiada odtworzenie na swoim pogrzebie materiału, a tego się nie ujawnia. Co były premier chciał ujawnić? Może więcej niż na taśmach w rozmowie z Gudzowatym?

 Dziś nowosądecki wymiar sprawiedliwości ściga więźnia politycznego PRL zamiast „zielonego ludzika” w mundurze terrorystów, który 9 listopada 2014 r. pojawił się pod nielegalnym monumentem Armii Czerwonej w Nowym Sączu, którego zdjęcia opublikował lokalny serwis informacyjny. To jakaś paranoja

 – komentuje Adam Słomka.

„Skoro władza chce się kompromitować przez stawianie mi zarzutów to proszę bardzo. Gazeta Krakowska mnie zadziwia gdy promuje kajdanki na rękach Słomki bijąc niedawno peany na cześć Jaruzelskiego i innych zbrodniarzy. Do tego dodać trzeba, że nowosądecka policja zatrzymywała m.in. odznaczonego wysokimi odznaczeniami kolegę Bzdyla za to, że uczestniczył w legalnym wiecu wyborczym w Nowym Sączu. W listopadzie 2014 r. do Nowego Sącza przyjechała rosyjska telewizja i starym SB-kom z komendy w Nowym Sączu wydaje się, że mogą stosować metody z PRL. Jak dla mnie nie ma problemu można mnie pomawiać o wszystko. Ta władza ma za nic Polaków czy patriotyzm – kwituje Adam Słomka. Rozliczcie 130 tys. przekręconych głosów na Śląsku, serwery PWK z Rosji a znieważaniem funkcjonariusza występującego w obronie okupacyjnego monumentu zajmą się patrioci. Do zobaczenia na sali sądowej . Bo to tragifarsa po rosyjsku – kończy Adam Słomka.

To zastanawiające do czego przekonuje Słomka, że w naszym kraju stosowane mogą być metody Putina. Nowy Sącz staje się tego bastionem? Oskarżony Słomka w rozmowie z lokalnym portalem mówił już w listopadzie, że:

„(…) Jeszcze wiele razy będę przyjeżdżał do Nowego Sącza, bo mamy tu silną komunę w sądach, w policji i w prokuraturze, więc relikwie komunizmu są tu liczne. Tu nie chodzi tylko o pomnik, bo to drobna prosta sprawa – jest uchwała i to właściwie już wygraliśmy. Chodzi o pozostałości komunistycznego myślenia we władzach. Tu jest problem. Nie pomniki czy tablice, ale mentalność. (…)”.

 źródło: Jan Akowski, Niezależna Gazeta Obywatelska w Bielsku – Białej

Napisano wNaszym zdaniem2 komentarze

Solidarność potrzebna od zaraz. „W interesie każdego Polaka jest wesprzeć strajkujących górników”

W interesie każdego Polaka jest wesprzeć strajkujących górników. Co znaczy ulegać modzie, wiedzą dyrektorzy szkół, którzy chcieli być bardzo ekologiczni i musieli kotły na olej opałowy szybko wymieniać na kotły węglowe. Szkół wiejskich nie było stać na ogrzewanie. Nie każde złoto co się świeci, a pamiętać należy, że każdy oszust pięknie gada, gdy chce nam wcisnąć jakieś badziewie.

To, czy będziemy wszyscy siedząc przy świeczkach marznąć zimą, czy nie, zależy teraz od naszej decyzji – czy pomożemy górnikom. Jeśli damy się podzielić jako naród, to przegramy na całe lata, ba, może i wieki. Nasze pokolenie będzie bardziej przeklinane niż to „targowiczan”.

Władze III RP są dla mnie bardziej obrzydliwe od władz PRL. Wtedy sprawa była jasna i przejrzysta – rządzili z ramienia okupanta sowieckiego. Nie dokonywali jednak takich spustoszeń w gospodarce. Byli oczywiście mistrzami w dezintegracji społeczeństwa. A jednak nasz naród zaskoczył partyjnych funków i bezpieczniaków i stworzył „Solidarność” w 1980r. Nie dawaliśmy się napuszczać jeden na drugiego. Byliśmy razem i górnicy, i hutnicy, i lekarze, i nauczyciele, i rolnicy – w jednym związku, w jednym ruchu stanowiliśmy siłę.

Teraz podjęła walkę ostatnia chyba wielkoprzemysłowa branża zawodowa. Hutników już zniszczono, a resztę sprywatyzowano. Kolejne rządy w zacięciu prywatyzacyjnym i likwidacyjnym starały się wyalienować pracowników danej branży od reszty społeczeństwa. Wystarczył czasem prosty zabieg. Jakże łatwo wpuścić przez granicę towar po dumpingowych cenach. Potem eksperci i dziennikarze będą robić wodę z mózgu i tłumaczyć zdezorientowanemu ludkowi, że tak trzeba – bo produkcja cukru jest nieopłacalna. No bo jak utrzymać cukrownie, które produkują cukier za 1,23zł, a każe się im sprzedawać za minimum 1,50zł, kiedy w supermarketach uginają się półki importowanym za 1zł! No i naród dał sobie wmówić, że polskie cukrownie trzeba sprzedać, najchętniej Niemcom, wszak wiadomo – cukier niemiecki słodszy i chłop niemiecki ma większe potrzeby niż jego kolega znad Wisły czy Sanu.

Cukrownie sprzedano, zaorano, a w 2011r. cena kg cukru dobijała prawie do 5 zł. Wielką cenę zapłacił obrońca polskich cukrowni, poseł Gabriel Janowski, któremu, aby go skompromitować, dosypano narkotyków. Zrobił to przekupiony bliski współpracownik. Nikt z kolegów posłów nie zażądał badań toksykologicznych, nikt nie zachował się jak maż stanu, więc nie dziwcie się, panowie, mojemu stosunkowi do was. Bardzo dokładnie pamiętam, kto i co bredził wtedy do kamer i mikrofonów.

Zawsze władza, zwłaszcza mało akceptowalna, działała na zasadzie skłócania ze sobą tych, których współdziałanie byłoby dla niej niekorzystne, a wręcz zabójcze.

I tak teraz próbuje się przedstawić górników jako tych, którzy walczą o swoje niebotyczne zarobki.

Wynagrodzenie brutto w sekcji górnictwo i wydobywanie w III kwartale br. wyniosło 6043,74 zł, natomiast w tym samym okresie przeciętne zatrudnienie ukształtowało się na poziomie 156 tys. osób. Od początku roku produkcja węgla kamiennego wyniosła 60724 tys. ton, natomiast brunatnego 53160 tys. ton

-– podał biuletyn GUS.

Górnicy się wściekli i zaczęli nadsyłać do redakcji swoje paski z wypłat. Można się o tym dowiedzieć jedynie z Internetu:

http://europejczycy.info/48524/wiadomosci/finanse/ile-rzeczywiscie-zarabia-gornik/

http://niezalezna.pl/63190-ile-rzeczywiscie-zarabia-sie-w-kopalni-po-publikacji-gus-gornicy-publikuja-odcinki-z-pensji

Trzeba przyznać, że „Dziennik Zachodni” też próbował wyjaśniać, skąd biorą się takie dysproporcje pomiędzy światem realnym a statystycznym. No cóż, znajomi królika i funki partyjne na eksponowanych stanowiskach pobierający odpowiednie wynagrodzenia i odprawy nie mogą przecież mieć pensji poniżej 5 tys. zł., ba, nawet 10 tys. Tymczasem górnik z kilkuletnim stażem pracujący na dole i zaliczający kilka nocek zarabia ok. 2 000 zł na rękę. Kto nie wierzy, może przeczytać na tzw. paskach opublikowanych na stronach internetowych podanych w powyższych linkach.

Co ciekawe, zamykane są kopalnie w miejscowościach, w których wybory samorządowe wygrali bezpartyjni prezydenci czy burmistrzowie. To dobrze wróży, bo samorządowcy nie dostaną polecenia partyjnego i mogą działać zgodnie z własnym sumieniem i interesem mieszkańców. Ich wypowiedzi publikuje portal NSZZ „Solidarność” http://www.solidarnosckatowice.pl/pl-PL/

i jest też tutaj:

Nie chcę być posądzana o to, że chcę podpalić Polskę, ale uważam, że górnikom trzeba pomóc w ich walce o niezależność energetyczną Polski. To, że rząd Kopacz nie ma żadnych argumentów, potwierdził poseł Zbyszek Zaborowski z SLD, gdy stwierdził 13.01.15r. na antenie TV Republika, że głosami PO i PSL przepadł wniosek, aby rząd przedstawił na komisji sejmowej argumenty za proponowanym przez siebie takim właśnie destrukcyjnym rozwiązaniem dla górnictwa.

Europoseł Andrzej Duda, kandydat PiS na Prezydenta PR, podjął na forum Parlamentu Europejskiego próbę wnioskowania o objęcie polskich kopalń pomocą w ramach planu Junkera. O tym też media głównego nurtu milczały.

No cóż obrona polskiej racji stanu jest dla nich mało ciekawa.

Zaiste w III RP, o której jej Minister Spraw Wewnętrznych mówił, że jako państwo istnieje tylko teoretycznie, mamy rząd bez głowy. Ciekawe czy pani premier straciła ją trwale, czy chwilowo. Niepokojące już były marsze z A. Merkel po czerwonym dywanie!

To naród jest suwerenem w państwie. Posłowie, rząd i prezydent mają mu służyć. Jeśli tego nie robią, to naród powinien, ba, musi doprowadzić do tego, aby wybrana władza działała w interesie państwa i obywateli albo zmusić ją do odejścia, a później postawić przed wymiarem sprawiedliwości za zdradę stanu.

A obecna „Solidarność”, no cóż, albo zgodzi się być jedynie związkiem zawodowym i rozdzielać wczasy, pietruszkę i dbać o odzież ochronną i podwyżki, albo weźmie przykład z tej z 1980r., której nazwę nosi – ogólnopolskiego ruchu narodowego. Walka tamtej „Solidarności” została okrutnie przerwana. Ta nowa została wprzęgnięta w tryby III RP będącej kontynuacją PRL. Czas, aby Polacy okazali raz jeszcze Solidarność, aby nie dali się skłócić i podzielić.

autor: Jadwiga Chmielowska

Jadwiga Chmielowska, działaczka opozycji niepodległościowej, Członek Zarządu Regionu Śląsko -Dąbrowskiego „Solidarności” w latach 1980-81, jedna z przywódców podziemia solidarnościowego, ścigana od 13 grudnia 1981 do sierpnia 1990r listem gończym. Z wykształcenia mgr inż. elektronik, dziennikarz. Była dziennikarka TVP a obecnie publicystka, Skarbnik Zarządu Głównego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, v-ce przewodnicząca Federacji Mediów Niezależnych i Przewodnicząca Ruchu Edukacji Narodowej. Mieszka na Śląsku.

źródło: wPolityce.pl

Napisano wNaszym zdaniem4 komentarze

Nie dla fałszowania historii

Od kilku miesięcy trwa batalia o zlikwidowanie pomnika Armii Czerwonej w Buczkowicach na Żywiecczyźnie. Jest to jeden z wielu obiektów upamiętniających zbrodniarzy, a zlokalizowanych w całej Polsce. Od początku lutego o usunięcie monumentu, na którym widnieje napis: „Ku chwale bohaterom Armii Radzieckiej, którzy zginęli w walce o Polskę Ludową”, walczy Marcelina Sieradzka, prezes Klubu Patriotycznego im. por. Antoniego Bieguna ps. „Sztubak” z Żywca. W sprawie definitywnego zlikwidowania haniebnego pomnika skierowała ona pismo do Józefa Caputy, wójta gminy Buczkowice. Uzasadniła w nim, że pomnik ten jest „symbolem gwałtów, rabunków i komunistycznego zniewolenia”. Argumentując swoje stanowisko, Sieradzka wskazała, że „ustanowienie w Polsce rządów komunistycznych po II wojnie światowej odbyło się drogą przemocy, mordów i naruszeń wszelkich norm moralnych”. Ponadto w swoim apelu do władz Buczkowic prezes Klubu „Sztubak” powołała się na wypowiedź prof. Krzysztofa Szwagrzyka, który oszacował, że w latach 1944-1956 z rąk komunistów zginęło około 50 tysięcy osób. Pisał on, że „Armia Czerwona na ziemiach polskich dokonywała licznych mordów, gwałtów i kradzieży, siejąc ból i cierpienie, gdziekolwiek tylko się zjawiła, dla Polaków jest ona symbolem hańby”. – Pierwsze pismo, jakie w imieniu Klubu „Sztubaka” wystosowałam do wójta gminy Buczkowice, zostało podczas posiedzenia rady gminy odczytane, ale nie podjęto żadnych kroków w tej sprawie. Z protokołu posiedzenia wynika, że dotychczas nikt nie zajął stanowiska w tej sprawie – wyjaśnia nasza rozmówczyni. Marcelina Sieradzka już wcześniej wielokrotnie wskazywała, iż pomniki powinny być wystawiane bohaterom, a nie – jak podkreśla – katom i zbrodniarzom. W kolejnej petycji dotyczącej usunięcia haniebnego monumentu Sieradzka zadała pytanie: „Czy radni zdecydowanie odrzucili sugestie, nie zajęli sprecyzowanego stanowiska, czy może są zainteresowani usunięciem tego haniebnego i przynoszącego wstyd całej miejscowości Buczkowice monumentu?”. Pismo skierowane zostało na początku maja do Piotra Żądło, przewodniczącego Rady Gminy Buczkowice. – Zadeklarowałam, że na zaproszenie radnych wezmę udział w kolejnym posiedzeniu rady gminy, podczas którego mogłabym przedstawić stanowisko klubu i wziąć udział w dyskusji na ten temat – zaznacza prezes Klubu Patriotycznego. Do tej pory Marcelina Sieradzka nie otrzymała informacji w sprawie sesji, na której mogłaby poruszyć temat usunięcia pomnika zbrodniarzy. Już dziś jednak zaznacza, że jest gotowa przedstawić merytoryczne popierające zlikwidowanie monumentu. – Polscy patrioci nie mogą być obojętni na to, że w naszym kraju w przestrzeni publicznej nadal znajdują się pomniki ku czci sowieckiego okupanta oraz rodzimych zdrajców narodowych, mających na rękach krew wielu tysięcy Polaków – dodaje Sieradzka, podkreślając, że musimy sprzeciwiać się fałszowaniu historii.Artykuł opublikowany na stronie: http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/77835,nie-dla-falszowania-historii.html

Napisano wNaszym zdaniemKomentarzy (1)

„Dobry żart”

Często w życiu prywatnym i zawodowym słyszymy wypowiedzi osób u których od razu możemy wnioskować, że ich wypowiedzi nie możemy traktować poważnie i traktujemy je jako „dobry żart”.
W przypadku gdy spotykamy się z poważnymi problemami oczekujemy też, że ta sprawa zostanie
odpowiednio rozwiązana.

Zarząd Dróg Wojewódzkich w Katowicach zapewniał , że termin zakończenia przedmiotowej inwestycji planowany jest na 15.11.2014 roku. Termin ten jest bardzo napięty i wymaga pełnego zaangażowania sił i środków, wzorowej organizacji budowy oraz dużego zrozumienia społeczeństwa Żywca. Wszyscy mieszkańcy wiedzą, że mostu nie będzie w tym roku. Co przyniesie rok 2015 jest pod znakiem zapytania. W grudniu ubiegłego roku na zadane pytanie przez redaktora: Jak jest z nowym mostem? Burmistrz Antoni Szlagor odpowiadał: „myślę, że w tym roku tym bardzo dobrym działaniem było to, że został ogłoszony przetarg na most i że ta budowa powinna niebawem zaraz ruszyć. . Z firmą została podpisana umowa, ale firma zgodnie z procedurami musi przedstawić harmonogram budowy, czyli po kolei co będzie się działo, a także musi mieć podpisane stosowne badania dotyczące materiałów i to w najbliższym czasie się pojawi. No nie chciałbym żeby w najbliższym czasie się pojawiła informacja, że firma sobie nie poradzi aczkolwiek ja nie dopuszczam takiej myśli z tego względu, że miałem spotkanie z dyrektorem generalnym tej firmy z Hiszpanii, bo w Polsce jest założona spółka z o.o. tej firmy i jest to jakby oddział w Polsce, który dopiero wkracza na nasz rynek, ale ta firma mająca główną siedzibę w Hiszpanii to ona wiele inwestycji ciekawych robiła i według zapewnień pana dyrektora generalnego powiedział mi takie słowa, że „nawet gdyby zaszła sytuacja, że trzeba będzie dołożyć jeszcze jakieś dodatkowe pieniądze, ale ich pieniądze żeby ten most powstał, to ze względu na niezwykłe związki z Hiszpanią żywiecczyzny, przez rodzinę Habsburgów itd. nie chcieliby dać żadnej plamy i chcą żeby ten most był wybudowany.”
W dalszej części wywiadu tłumaczy, że „sam most to jest przywiezienie konstrukcji stalowej, przywiezienie elementów betonowych i zmontowanie tego na szybko, ale cały ambaras jest w tunelu.” Trzeciego października „Dziennik” podał informację, że w ciągu jednej doby miało trwać betonowanie mostu. W tym czasie co 10-15 minut do budowanego mostu podjeżdżać miał jeden z 14 betonowozów biorących udział w akcji. Do betonowania miało być wykorzystanych ponad 860 metrów sześciennych betonu o masie około dwóch tysięcy ton. Według naszej wiedzy największy betonowóz czteroosiowy może przewozić dziewięć metrów sześciennych betonu tzn. 22 tony. Żeby wylać około 2105 ton, potrzebnych byłoby 95 betonowozów, które musiałyby w takcie 20 minut przez 31 godzin podjeżdżać. Każdy ma prawo sobie zadać pytanie jak to jest możliwe, przy takich korkach na drogach dojazdowych. Na temat budowy mostu i kompetencji wykonawcy pisano dużo w prasie. W rzeczywistości okazało się, że ofiarą tego żartu są mieszkańcy, którzy muszą stać w długich korkach tracąc niepotrzebny czas i swoje pieniądze. Wypowiedzi dyrektora generalnego firmy Rubau dotyczącej budowy mostu należy traktować tylko w kategoriach „dobrego żartu”, bo która z szanujących się firm chciała by do interesu dopłacać? „Wie pan to ja mam lepszą propozycję. Wydzierżawmy od Koszarawy boiska sportowe, wybudujmy most na boisku sportowym i weźmy dwa balony duże i przenieśmy ten most tymi balonami na miejsce tamtego w ciągu jednej nocy wysadźmy tamten most w powietrze posprzątajmy, włóżmy tamten most”. – komentuje burmistrz.
źródło: Gazeta Żywiecka 20 grudnia 2013 „Punkt Widzenia”

Napisano wNaszym zdaniemKomentarzy (1)