Sprawa odwołania dawnych i powołania nowych kierownictw stadnin w Janowie Podlaskim i Michałowie jest z punktu widzenia całości poczynań nowej władzy marginalna. Ale zarazem staje się symboliczna dla słabych punktów rządów PiS.
Kilka faktów nie powinno w tej historii budzić wątpliwości. Pierwszym jest doświadczenie, fachowa wiedza i osiągnięcia obu szefów w obu stadninach. Drugim jest sposób odwołania, przywodzący niestety na myśl najbardziej aroganckie praktyki Platformy: bez słowa wyjaśnienia wobec odwoływanych, bez szans na wytłumaczenie i odpowiedź na stawiane zarzuty, poprzez pismo wręczane przez przypadkowego urzędnika. Trzecim jest całkowity brak doświadczenia w bardzo specyficznej dziedzinie, jaką jest hodowla koni, u nowo powołanego dyrektora stadniny w Janowie Podlaskim (wsławionego już wyjątkową idiotyczną wypowiedzią: „Czuję, że to będzie moja pasja”).
Pozostałe informacje nie są już bezsporne. Wprawdzie przywoływany jest raport NIK na temat państwowych stadnin koni, ale Janów Podlaski pojawia się tam całkowicie marginalnie, a Michałów – wcale. Wprawdzie Agencja Nieruchomości Rolnych, pod naciskiem mediów, przytoczyła trzy zdarzenia, mające uzasadniać zmianę dyrekcji w Janowie Podlaskim oraz Michałowie, ale odwołani szefowie szybko na te zarzuty odpowiedzieli swoim oświadczeniem, wykazując urzędnikom z ANR nieznajomość tematu.
Na bok można odłożyć pokrzykiwania ministra Jurgiela, że on widział, „co się w Janowie Podlaskim działo”. Jeśli był świadkiem nieprawidłowości, powinien był złożyć doniesienie do prokuratury. A przynajmniej pokazać dziś ślad dowodu. W przeciwnym wypadku to tylko czcze pohukiwania.
Być może w obu wspomnianych stadninach faktycznie działy się rzeczy straszne – choć gdyby tak było, wyjaśnienia ANR powinny wyglądać całkiem inaczej, a nie składać się z trzech lakonicznych punktów, które bez problemu obalili odwołani szefowie. Nawet jednak jeżeli tak było, nie usprawiedliwia to biegu spraw.
Po pierwsze, jeżeli łamane było prawo albo mieliśmy do czynienia z niegospodarnością, odpowiednie doniesienia powinny już być w prokuraturze albo – jeśli doszło do marnotrawienia środków publicznych lub dotacji unijnych – odpowiednie wnioski powinny trafić do właściwej komisji orzekającej w sprawach o naruszenie dyscypliny finansów publicznych. O niczym takim nie wiadomo.
Po drugie – jak wszyscy wiedzą, długotrwałe zarządzanie jakąś instytucją sprzyja stworzeniu patologicznych układów, choć nie musi oznaczać, że takie powstały. Jeżeli jednak z czymś takim mieliśmy do czynienia we wspomnianych przypadkach, to ANR i minister rolnictwa dobrze tę wiedzę ukryli. Albo będą jej szukać post factum. Jeśli takich zarzutów nie ma, dorobek obu stadnin broni ich dyrekcji i zwalnianie szefów w takim trybie, jakby chodziło o piątego asystenta szóstego zastępcy kierownika wydziału aprowizacji w papier toaletowy jawi się jako bezbrzeżna arogancja.
Po trzecie – ewentualne nadużycia i tak nie uzasadniałyby kuriozalnych nominacji w miejsce odwołanych szefów. O ile w przypadku Michałowa nową szefową została przynajmniej zootechniczka, to zrobienie szefem Janowa Podlaskiego księgowego, który z hodowlą koni nie miał do czynienia, jest kuriozalne. I, wbrew wysiłkom, nie da się wytłumaczyć. Są dziedziny, w których prezes nie musi mieć fachowej wiedzy, a są takie – specyficzne – gdzie ta wiedza i doświadczenie są niezbędne. Na ogół fatalnie kończą się eksperymenty, polegające na robieniu dyrektorami teatrów menadżerów nie rozumiejących specyfiki miejsca, gdzie ich rzucono, podobnie jak zmorą mediów są szefowie, którzy traktują je jak fabrykę śrubek. Hodowla koni jest pod tym względem jeszcze bardziej szczególna. Najlepszą i budzącą najmniej obiekcji metodą byłoby ogłoszenie otwartego konkursu na objęcie opróżnionych stanowisk, w którym to konkursie doświadczenie zawodowe byłoby ważnym kryterium.
Mówiąc wprost – sytuacja w obu stadninach wygląda jak najzwyklejszy, brutalny TKM (określenie wymyślone niegdyś przez Jarosława Kaczyńskiego). Krzysztof Jurgiel, postać budząca uczucia co najmniej mieszane od czasu swoich rządów w tym samym resorcie w latach 2005-2006, postanowił rozporządzić lukratywną posadą, jaką jest dyrektor najbardziej renomowanej stadniny koni w Polsce. Uznał, że w atmosferze zmian nie powinno to wzbudzić sprzeciwu, więc nawet się do tego specjalnie wizerunkowo nie przygotował. Co charakterystyczne, broniąc swoich decyzji, oznajmia dzisiaj, że na kierowniczych stanowiskach ma prawo mieć ludzi, do których żywi zaufanie. Owszem, o ile takie podejście jest uzasadnione w przypadku stanowisk politycznych lub takich, gdzie trzeba połączyć zarządzanie daną specjalistyczną dziedziną ze zrozumieniem politycznego kursu (na przykład w przypadku Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad czy w podobnych miejscach), to w przypadku stadniny koni brzmi to groteskowo. Jaką linię polityczną, wymagającą szczególnego zaufania, chce realizować w Janowie Podlaskim minister Jurgiel?
Wśród zwolenników partii rządzącej znajduje się niestety wielu takich, którzy gotowi są usprawiedliwić nawet tak oczywistą wtopę jak ta. Sięgają przy tym po różnego rodzaju argumenty – od szermowania wspomnianym raportem NIK (jako się rzekło, nie dającym uzasadnienia dla zmian w dwóch ważnych stadninach) aż po kompletnie brawurową obronę tezy, że ekonomista bez pojęcia o koniach może być świetnym dyrektorem stadniny. Zwolennicy gotowi wybaczyć i usprawiedliwić absolutnie wszystko są – jak już wielokrotnie pisałem – ogromnym ryzykiem dla rządzących, bo utrwalają poczucie bezkarności i przekonanie, że rządy będzie się sprawować zawsze, skoro każda wpadka zostaje gładko przełknięta.
Sprawa stadnin rozgrywa się w tle wielkich politycznych sporów – o Trybunał Konstytucyjny, o przeszłość Lecha Wałęsy, o strategiczny plan dla gospodarki. I, paradoksalnie, ma tym większe znaczenie jako papierek lakmusowy sposobu traktowania państwa. Jeśli w swoim księstwie minister Jurgiel może działać w taki sposób i jeśli te działania są zatwierdzane i bronione przez najważniejsze osoby z partii – to świadczy to, że rządzący traktują państwo jako łup. Przypomina to sytuację, gdy armia zdobywa wrogie miasto, po czym jej oficerowie zachowują się w większości bez zarzutu, ale akceptują brutalny rabunek przez podoficerów i zwykłych żołnierzy. I w żaden sposób nie usprawiedliwia tego fakt, że wojsko, które poprzednio sprawowało nad miastem kontrolę, zachowywało się identycznie.
autor: Łukasz Warzecha
źródło: wPolityce.pl
Przecież to tylko kolejny przykład „dobrej zmiany”.