Świat patrzy na Lampedusę ze strachem i bezradnością. Coraz trudniej powtarzać za Tuskiem „Wpuśćcie tych biednych ludzi”, choć ciągle jeszcze wypada nagradzać filmy „made in Holland”. Prawicowy włoski rząd, wybrany m.in. dzięki antyimigranckim hasłom, cofa się do rogu jak oszołomiony bokser, i uginając się pod ciężarem przybyszów, spogląda na Europę. Ale kto mu pomoże? Przecież żaden z głównych krajów Unii nie daje sobie rady z problemem. Z jednej strony jest spętany poprawno politycznym bełkotem, w który sam uwierzył, z drugiej – nie chce się wychylać.
A przecież rozwiązanie jest proste! Po pierwsze, hermetyczna ochrona granic. Nie swoich, lecz unijnych. Po drugie, deportacja wszystkich nielegalnych. Po trzecie, niszczenie środków transportu, należących zarówno do przemytników, jak i do tzw. obrońców praw człowieka. Po czwarte, podjęcie walki na podobieństwo wojny z terrorem z handlarzami ludzi, z udziałem służb wywiadów i lokalnych władz. Po piąte, zlikwidowanie zachęty w postaci socjalu; czekający na deportację mogą dostawać wodę i chleb. A w sprawie braku rąk do pracy w Starej Europie: powołać rządowe agendy wydające legalne terminowe wizy dla fachowców w krajach z nadwyżkami ludzkimi. Wyłącznie na trzy lata, bez szans na osiedlenie się czy sprowadzenie rodzin. I zawracać wszystkich. Niech uchodźcami zajmują się sąsiedzi czy bratnie kraje muzułmańskie. Nie wahać się używać siły – im dłużej zwyciężać będzie ślepa czułostkowość, tym bliższy moment, kiedy pojawi się jakiś nowy Adolf H., który zaproponuje „ostateczne rozwiązanie”, przy ogromnym aplauzie własnego społeczeństwa.
Każdy utopiony przybysz to tragedia (inna sprawa, że na własną prośbę), lecz jaka będzie cena pobłażania? Być może Hiroszima była największą jednorazową zbrodnią XX wieku, lecz ocaliła kilkadziesiąt milionów ludzi w ostatnim stadium wojny. Ale gdyby na miejscu Trumana był ktoś z dzisiejszych teflonowych przywódców…?
Marcin Wolski