Donald Tusk dołączył do milionów Polaków, których bieda wygnała z kraju za chlebem. Funkcja premiera w Polsce jest kiepsko płatna i nic dziwnego, że ciocia z Niemiec załatwiła mu podrzędną, ale dobrze płatną robotę w Brukseli. Ciocia była zadowolona, bo robił, co mógł, żeby nie zepsuć jej humoru, szczególnie kiedy musiała rozmawiać z jego przyszywanym wujkiem Władimirem.
Po latach wrócił z emigracji i szuka jakiejś posady, żeby dorobić do przedwczesnej emerytury.
Ktoś mógłby powiedzieć, że politykę przestałem poważnie traktować i opisuję ją zupełnie infantylnie. Po tym jednak, co stało się w ostatni weekend, powaga polskiej polityki mocno ucierpiała. W pierwszym programie TVP wystąpił marszałek Tomasz Grodzki i wezwał do walki z łapówkarstwem. Gdyby mi to ktoś wcześniej powiedział, uznałbym taką informację za absurdalny dowcip. Od prawie czterech lat wysłuchuję relacji osób, które twierdzą, że dały łapówkę albo wiedziały o tym, że ktoś ją dawał w szpitalu Grodzkiego. Wielu jego kolegów ma zarzuty za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Marszałek uniknął zarzutów, a być może i aresztowania, tylko dzięki temu, że „pakt senacki” zażarcie broni jego immunitetu.
Zastanawiam się, czemu Tusk postanowił ośmieszyć działania opozycji w sprawie aferki wizowej, wysuwając Grodzkiego? Fakt, że tylko marszałek z partyjnych kolegów szefa Platformy może skorzystać z darmowego czasu antenowego i wygłosić orędzie, świadczy o jakiejś desperacji. Wiele wskazuje na to, że szef PO goni w piętkę. Nie mam jeszcze badań społecznych, ale intuicja wskazuje, że ten sposób nagłośnienia sprawy raczej zaszkodzi Platformie, niż pomoże. Po pierwsze, straszliwie przesadza. Gdyby wybory były za parę dni, może by to odniosło jakiś efekt, ale po tygodniu ludzie zaczną szukać tych setek tysięcy migrantów z Azji i Afryki i raczej ich nie znajdą. Chyba że przedstawiciele opozycji zechcą udowodnić, że leśnicy znowu wszystkich zakopali gdzieś pod mchem. Już widzę, jak dziennikarze TVN biegają po ulicach Warszawy i szukają ludzi o innym kolorze skóry, wmawiając, że każdy jest zagrożeniem. Jeszcze niedawno to się chyba nazywało rasizmem.
Po drugie, w żadnych materiałach prokuratury nie pojawiło się więcej niż kilkaset spraw wizowych, których procedowanie budziło wątpliwości. Raczej od tego państwo się nie rozpadnie, tym bardziej że łapówki były nie za załatwienie wiz, lecz za przyspieszenie ich rozpatrywania. Też fatalnie, ale jednak to co innego. Po trzecie, żaden wysoki urzędnik państwowy nie jest podejrzewany o korupcję, a jeżeli już, to średni i niski szczebel MSZ, który plenił się tam od lat. Owszem, była kiedyś wielka afera wizowa, ale w czasach rządów Tuska, i opisała ją „Gazeta Polska” w 2012 roku. Jakże wtedy brakowało nam takiego marszałka Senatu jak Tomasz Grodzki, by upomniał się o uczciwość. Jak wiemy, marszałek zajmował się wtedy uczciwością w swoim szpitalu. Po czwarte, wszyscy, którzy czegoś nie dopilnowali w tej sprawie, natychmiast stracili stanowiska. Elektorat już dawno przestał oczekiwać, że w urzędach i życiu publicznym będą same aniołki. Jednak oczekuje się, że kiedy dzieje się coś złego, to władze zareagują.
I jest jeszcze rzecz, która mnie już zupełnie fascynuje. Chcąc nie chcąc, opozycja wlazła na najgorsze dla siebie pole, czyli nielegalnych imigrantów, sądząc, że zabije tym obóz władzy. To tak jakby Tusk wszedł na ring w czasie walk wagi ciężkiej i liczył, że przy okazji sparingu kogoś naleje. Źle trafił, oj, źle… Trzeba będzie znowu jechać za granicę.
Tomasz Sakiewicz